O prawniczym kretyniźmie. Tym razem zagranicznym.
Znów się przednio ubawiłem. Otóż jak możemy przeczytać w mediach, Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu orzekł 3 dni temu, że Polska naruszyła art. 10. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Chodzi o nieudzielenie dostępu organizacji pozarządowych do kalendarzy spotkań prezes Julii Przyłębskiej i wiceprezesa Mariusza Muszyńskiego z Trybunału Konstytucyjnego.
Za sędzię Przyłebska nie będę się wypowiadał. Ale z moje perspektywy jest to kolejny, doskonały przykład na kompletne oderwanie sędziów ETPC od rzeczywistości. I można się obrażać, że używam w tytule słowa o wymowie dość niegrzecznej, ale wyrazy znajdujące się w zasobie słownictwa osoby kulturalnej nie oddadzą istoty problemu. Otóż do tych myślicieli z pięknego miasta Strasburg nie może dotrzeć informacja, że coś takiego jak kalendarz mojego funkcjonowania jako wiceprezesa nie istniał. Zaznaczam tu, że pod pojęciem kalendarza rozumiem papierową lub elektroniczną formę zbioru, czy listy moich spotkań lub działań, tak zawodowych, jak i prywatnych. Wraz z danymi wskazującymi ewentualnych rozmówców czy miejsca takich spotkań itp.
Kalendarz nie istniał nigdy. Ani w formie prywatnej, ani tym bardziej zawodowej. Nigdy w życiu takiego kalendarz nie prowadziłem. Nie prowadziła go też dla mnie, ani za mnie, żadna sekretarka, czy asystentka. Nawet obecnie nie zapisuję tych rzeczy, ani na papierze, ani w komputerze, ani na telefonie. Ani na dysku twardym, ani w chmurze, ani na przenośnych dyskach. A jeśli ktoś, gdzieś, kiedyś próbował spisywać moje bieżące czynności i funkcjonowanie to robił to ewidentnie poza moją zgoda i wiedzą. I na pewno nie dla mnie oraz bez mojej współpracy w tym zakresie. A to już nie tylko nie jest mój kalendarz, ale najwyżej inwigilacja, czyli działanie wątpliwej natury, tak etycznej, jak i prawnej. Nie korzysta więc z domniemania prawdziwości, ani rzetelności.
Taki kalendarz nie istniał i nadal nie istnieje z dwóch powodów:
po pierwsze, dzięki Bogu nie mam jeszcze sklerozy. Moja pamięć jest tak dobra, że nadal pamiętam nie tylko swoje bieżące zadania zawodowe i obowiązki prywatne, ale też plany, czy rachunki, które mam do spłacenia;
po drugie, nie jestem idiotą i wiem, że taki kalendarz można zgubić, sprzedać, ukraść itp. Albo – w niektórych sytuacjach – zażądać ujawnienia w ramach dostępu do informacji publicznej. I po co mają wszyscy wiedzieć, co, gdzie i z kim robię? Posądzanie mnie o posiadanie takiego kalendarza, do tego prowadzonego przez sekretarkę, gdzie wpisuję rzeczy, które chciałbym ukryć (te rzekome spotkania), to nie tylko przypisywanie mi próżności, ale brak szacunku dla mojej inteligencji i wykształcenia.
I teraz okazuje się, że skład ETPC orzeka, że brak dostępu do mojego nieistniejącego kalendarza jest naruszeniem przez Polskę Konwencję o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. Ja rozumiem, że podstarzali sędziowie ETPC mają już zdrętwiałe synapsy osłabione nadreńskim winem, impulsy elektrochemiczne nie przechodzą i ktoś musi prowadzić im ich podręczną pamięć. Jednak ryzykowne jest ocenianie innych ludzi poprzez własną pychę, niedostatki i niedyspozycje.
Puenta jest następująca. Nie pierwszy raz Trybunał w Strasburgu wyciąga orzeczenia z sufitu, myląc przy tym fakty i łamiąc reguły logiki. Nie tylko logiki prawniczej. A to są przesłanki charakteryzujące zjawisko, które w sferze dydaktycznej i publicystycznej oficjalnie nazywam właśnie prawniczym kretynizmem. W Strasburgu, jak widać dość powszechne.